Wspomnienia
Wspomnienia o artystce
Kazimierz Wiłkomirski
Tragiczny okres hitlerowskiej okupacji stanowi szczególnie ważny i bogaty w treść rozdział w historii życia muzycznego Warszawy. W pierwszym tomie moich Wspomnień znaleźć można wiele ważnych informacji o wydarzeniach muzycznych tamtych lat. Wobec wydanego przez władze okupacyjne zakazu prowadzenia przez Polaków normalnej działalności koncertowej, życie muzyczne skupiło się w kawiarniach. Należałem wówczas do dwóch stałych zespołów kameralnych: tria w składzie Maria Wiłkomirska – fortepian, Eugenia Umińska – skrzypce i ja, oraz kwartetu smyczkowego, którego pierwszą skrzypaczką była Eugenia Umińska, drugim skrzypkiem Roman Padewski, altowiolistą Henryk Trzonek. W każdą niedzielę odbywał się w kawiarni Woytowicza koncert tria, w każdy czwartek – koncert kwartetu, można więc sobie wyobrazić, jak wielki i rozległy musiał być repertuar obu tych pracujących z gorącym zapałem zespołów. Jesienią w 1942 r. Eugenia Umińska musiała się skryć w podziemie. Jej miejsce w trio i kwartecie zajęła wówczas Irena Dubiska. W moich Wspomnieniach tak relacjonuję to wydarzenie: „Nad wyborem następcy Umińskiej nie musieliśmy się długo zastanawiać: widzieliśmy tylko jedną artystkę mogącą zająć jej miejsce – Irenę Dubiską. Kiedy zwróciliśmy się do niej, proponując współpracę, wyraziła zgodę bez chwili wahania, bez zbytecznego słowa, z prostotą i serdecznością. Do naszej „spółki” artystycznej wniosła Dubiska wielki kapitał talentu, wiedzy, doświadczenia i tego przedziwnego gorącego entuzjazmu, który dziś jeszcze promieniuje z niej i przejawia się we wszystkich jej poczynaniach. Zabrała się do pracy z właściwą sobie sumiennością. Włączyła się bez trudu w nasz repertuar. Była precyzyjna, zdyscyplinowana, czujna, wrażliwa na najmniejsze uchybienie przeciwko poprawności i czystości stylu, jasności dźwiękowego obrazu. Jednakowo wymagająca wobec partnerów jak i wobec siebie, była przy tym najmilszą koleżanką. Powagę, z jaką traktowała nasze wspólne zadania, łączyła z usposobieniem pogodnym, a nawet wesołym”.
Niech mi będzie wolno zacytować na tym miejscu kilka dalszych zdań wyjętych z tego rozdziału mojej książki. „… Ta drobna filigranowa istota odznaczała się zupełnie wyjątkową aktywnością. Była ciągle pochłonięta mnóstwem spraw nie swoich, nie własnych, brała najwyższy udział w troskach i kłopotach uczniów, których miała w tym czasie sporo, krewnych bliższych i dalszych, znajomych i czy ja wiem kogo jeszcze. Ktoś tam nie miał kołdry, ktoś inny palta, albo butów, jeszcze inny nie bardzo miał co jeść. Dubiska organizowała ad hoc doraźną pomoc dla potrzebujących, dożywiając i odwiedzając dzieci i zrujnowanych ludzi. Wszystko to załatwiała szybko, w przerwach między lekcjami i próbami kwartetu”.
W lutym 1945 roku, na trzy miesiące przed zakończeniem wojny, przybyłem do Łodzi z nominacją na dyrektora Państwowego Konserwatorium i tu z pomocą Heleny Kijeńskiej-Dobkiewiczowej przystąpiłem do organizowania szkolnictwa muzycznego. Niebawem znalazła się przy nas Irena Dubiska, którą – jak wielu innych wybitnych muzyków – udało mi się ściągnąć do Łodzi dla objęcia profesorskiego stanowiska. Warszawa leżała jeszcze wówczas w gruzach, toteż napływ muzyków do Łodzi, będącej obok Krakowa jednym z najważniejszych ośrodków kulturalnych oswobodzonej połaci kraju, był taki wielki, że wynikły znaczne trudności ze znalezieniem mieszkań. Musiałem więc pod swój dach na szereg miesięcy przyjąć Stanisława Szpinalskiego, śpiewaczkę Anielę Wilgocką, a także Irenę Dubiską. Już w lutym 1945 roku uczelnia nasza wprowadziła się do pałacu fabrykantów Poznańskich. W marcu odbyły się wstępne egzaminy, a 18 kwietnia uroczysta inauguracja Państwowego Konserwatorium, pierwszej powołanej do życia polskiej uczelni muzycznej na zachód od Wisły. W uroczystości wzięły udział śpiewaczki: Halina Dudicz-Latoszewska, i Julia Gorzechowska, akompaniowała imMaria Wiłkomirska. Wystąpił też zorganizowany przez Irenę Dubiską kwartet, który przybrał imię Karola Szymanowskiego i którego skład był następujący: I skrzypce – Irena Dubiska, II skrzypce – jej szesnastoletnia uczennica Wanda Wiłkomirska, altówka – Mieczysław Szaleski (niestrudzony propagator muzyki kameralnej), wiolonczela – Kazimierz Wiłkomirski. Graliśmy wtedy I kwartet Szymanowskiego [I Kwartet smyczkowego C-dur op. 37] i kwintet Zarębskiego [Kwintet fortepianowy g–moll op. 34] z moją siostrą Marią. Z kwintetu mogliśmy zagrać tylko pierwszą część i finał, koncert musiał się skończyć przed godziną 20; wojna jeszcze trwała, obowiązywała godzina policyjna.
Równocześnie z zajęciami dydaktycznymi rozpoczęliśmy na terenie uczelni akcję koncertową. Zanim ruszyła łódzka Filharmonia, w auli Konserwatorium odbywały się regularne recitale i wieczory kameralne w wykonaniu artystów miejscowych, jak również przyjezdnych. Ten wielki cykl „Koncertów Konserwatorium” zainaugurowała swoim recitalem Irena Dubiska. Rozwinęła od razu wielką aktywność artystyczną, co w owym czasie nie było rzeczą łatwą. Kwartet Szymanowskiego kontynuował swoją chlubną działalność, powiększając repertuar i doskonaląc swój kunszt wykonawczy. Pamiętam nasz występ w Ambasadzie Francuskiej w Warszawie w dniu Święta Narodowego Francji – 14 lipca 1946 r. z Kwartetem Debussy’ego w programie [Kwartet smyczkowy g–moll op. 10]. Pamiętam też koncert w Bydgoszczy w ramach uroczystości z okazji 600-lecia tego miasta. Program obejmował I kwartet Szymanowskiego, mój kwartet i kwintet Zarębskiego.
W 1947 r. jesienią zespół nasz przestał istnieć, gdyż jego członkowie rozjechali się w różne strony. Ja przyjąłem propozycję Ministerstwa Kultury i Sztuki i objąłem dyrekcję opery i filharmonii we Wrocławiu. Irena Dubiska, wiedziona porywem serca, przeniosła się do Warszawy, aby w najtrudniejszych, najprymitywniejszych warunkach brać czynny udział w odbudowywaniu odradzającej się stopniowo stolicy. Nasze wzajemne kontakty (po zakończeniu wojny) nie uległy zerwaniu. Wiele jeszcze razy spotykaliśmy się na wspólnych koncertach, czy to kameralnych (trio z Marią), czy symfonicznych (pod moją dyrekcją z Dubiską jako solistką), jak również przy studyjnych nagraniach archiwalnych – m.in. Trio Chopina z Marią i II Koncert skrzypcowy Perkowskiego z Wielką Orkiestrą Symfoniczną Polskiego Radia w Katowicach. Piękne, wzruszające wspomnienie pozostawił mi koncert jubileuszowy Ireny, który się odbył w 1949 r. w Filharmonii Narodowej z okazji 40-lecia działalności artystycznej. Zgodnie z życzeniem Jubilatki dyrygowałem wtedy orkiestrą Filharmonii, towarzyszącą jej przy wykonaniu koncertu Brahmsa. Wiele razy spotykaliśmy się na eliminacyjnych przesłuchaniach młodych skrzypków i wiolonczelistów, kandydujących do udziału w międzynarodowych konkursach. Zasiadaliśmy razem w jury ogólnokrajowych konkursów instrumentalnych, braliśmy udział w obozach kondycyjnych dla muzycznej młodzieży. W latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych byliśmy obydwoje wykładowcami Mistrzowskich Kursów Interpretacji w Łańcucie.
Wśród naszych wybitnych muzyków–pedagogów Irena Dubiska jest zapewne zjawiskiem wyjątkowym. Zarówno wśród tych, którzy odeszli z tego świata, jak i tych, którzy mimo podeszłego wieku i nie najlepszego zdrowia kontynuują z niesłabnącym zapałem swoją wieloletnią działalność dydaktyczną, łącząc ją często z obowiązkami kierowniczymi i pracą społeczną, nie brak jednostek traktujących swój zawód jako misję, dostrzegających w nim cel i sens swojego życia. Ich powszechnie znane nazwiska otoczone są czcią i wymawiane z wdzięcznością przez następujące po sobie pokolenia uczniów. W pierwszym szeregu tych wspaniałych fanatyków ma miejsce Irena Dubiska. Dobrowolnie, z pełną świadomością wybrała drogę, którą szła przez całe życie. Służąc jednemu, nadrzędnemu celowi, wyrzekła się szczęścia małżeńskiego i radości macierzyństwa. Cały gromadzony przez dziesiątki lat zasób uczuć macierzyńskich oddała z niepojmowaną hojnością młodszym pokoleniom. Nazwałem ją kiedyś Matką Polskiej Wiolinistyki. Ten wiele mówiący tytuł – jak sądzę słusznie się jej należy.
Moje wspomnienie o prof. Irenie Dubiskiej
Andrzej Pytlak
W ubiegłym roku pani Irena już bardzo źle widziała, choć mało kto to spostrzegał. Z trudem czytała nuty przez swoje okulary-lunety. Grzegorz, mój syn, był Jej oczami i ręką w ostatnich pracach wydawniczych. Dawniej, pamiętam, lubiła porozmawiać ze mną na temat niektórych artykułów w prasie – zawsze pilnowała, by przyniesiono Jej Ruch Muzyczny… Ale któregoś dnia zauważyłem, że to Jej czytanie przez lupę jest już nieskuteczne. Niestety – tylko tytuły, pojedyncze wyrazy. Powiedziałem wówczas do syna - ilekroć będziesz u Pani Profesor zaproponuj, że przeczytasz Jej ciekawy artykuł – z Polityki, Przekroju, Tygodnika Powszechnego, Ruchu Muzycznego… Niech Stefan uczyni podobnie.
Tak się zaczęło.
Powoli dołączyła do tej grupy moja żona, głównie z krzyżówkami, których rozwiązywanie było pasją Pani Ireny i zadziwiającą umiejętnością. Kiedy Grzegorz w lutym wyjechał za granicę, zacząłem coraz częściej odwiedzać Panią Irenę. Interesowało mnie Jej długie życie, spokój starości, wiele szczegółów z doświadczenia pedagogicznego. Rozmowy nasze były nieskrępowane i naturalne, bowiem prof. Dubiska znała mnie od lat, darzyła zaufaniem i pewnym intelektualnym szacunkiem, jaki wypracowałem sobie u Niej wieloletnią działalnością w SPAM i wykładami na kursach w Łańcucie.
W kwietniu pokazała mi dwie książki, które ostatnio otrzymała od swoich przyjaciół autorów.
„Dostałam od Waldorffa jego Fidrka – i od Wermińskiej wspomnienia, ale już nie mogę przeczytać. Rubinsteina jeszcze zdążyłam – no i Kazia Wiłkomirskiego… Jak to jest, że na starość niektórzy piszą pamiętniki, opisują swoje życie. Nigdy nie miałam takiej potrzeby choć mi wiele razy proponowano. Skąd oni biorą czas?”
Rozmawialiśmy długo na ten temat, ciekawy sam w sobie. Zaproponowałem Pani Irenie – pewnie tego pragnęła – że przeczytam Jej obie książki – i Waldorffa i Wermińską. Ucieszyła się bardzo.
Wermińska już nie żyje – powiedziała – więc najpierw Fidrka. Jeżeli to będzie ciekawa książka, to zadzwonię od Waldorffa i powiem mu.
Zaczęliśmy czytać tego samego dnia. Potem systematycznie – jak muzycy – dwa, trzy razy w tygodniu, po dwie lub trzy godziny – oczywiście z przerwą na herbatę, którą Pani Irena starannie przygotowywała komentując każdy przeczytany rozdział. Czasami był też dobry koniak. Nie szczędziłem Waldorffowi uwag krytycznych. Mówiłem: Pani Profesor, przecież nie wystarczy – ale zaś – trafnie spostrzegać czy też dobrze pamiętać, żeby być pisarzem. Natychmiast broniła go: „ a przecież mówił Pan, że jego książka o konkursach Chopinowskich podobała się Panu… a ostatnio dobrze napisał w Polityce o tych pomieszczeniach dla Akademii Muzycznej i PWM.” Cóż za naiwna obrona! Przekomarzałem się więc z Panią Ireną dodając złośliwie, że Pan Jerzy w Polityce zapomniał napisać o gmachu KC. Jedno co najmniej skrzydło mogli by oddać. Po co teraz partii taki ogromny budynek? Strzeliłby w dziesiątkę. Proszę mu o tym powiedzieć nalegałem.
Pani Irena dała za wygraną. „To może poczytamy?” – rzekła.
W trakcie lektury jednak sama czasem przegrywała mi: „Ach! Już drugi raz to słowo- to okropne.” Albo – „Panowie studenci za rękę się trzymają na spacerze- po co to pisać?” Doskonale wytrzymywała długie seanse czytelnicze – wciąż żywo reagując śmiechem, słowem , dopowiedzeniem jakiegoś szczegółu. Przyzwyczajona była do słuchania. Odbierała bezbłędnie subtelności tekstu, mimo zawiłego nieraz, specyficznego stylu. Przyznam, że niemała w tym moja zasługa, gdyż nauczyłem się czytać Waldorffa ze zmianami rejestru głosu. Jego język wymaga wyraźnie zróżnicowanej intonacji, co mi zresztą odpowiada i podoba się. Podczas włoskiej podróży Fidrka – gdzieś w połowie książki – odebrałem pierwszy sygnał: „Jeszcze dużo do końca?” Przyśpieszyłem czytanie. Dwa wydłużone w czasie spotkania i dobrnęliśmy.
Tego samego wieczoru zaczęliśmy „Harmonię, dysonanse i sławę.” Świat Wermińskiej był bliższy Pani Irenie. Nawet bardzo bliski. Wszystkie nazwiska znajome, fakty znane, a więc więcej komentarzy i dodatków bardzo interesujących, dowcipnych, czasem korygujących tekst: „Wermińska dobrze o niej pisze (o pewnej śpiewaczce) przez sympatię zawodową, bo tak naprawdę, to ona nie zawsze czysto śpiewała i miała nierówne piano – proszę pana.”
Teraz rozmów było więcej, bo i rozdziały krótsze, więcej opowiadań Pani Ireny – szczególnie w miejscach, gdzie pojawiało się Jej nazwisko. Nb. ten kontekst szczególnie mnie interesował.
Jakże się cieszę z tych spotkań. Poznałem bliżej prof. Dubiską. Jej pogodny, wyrozumiały krytycyzm, subtelną znajomość ludzkich spraw, poczucie humoru, lapidarną trafność ocen, wrodzoną delikatność i ogromną życzliwość. Wszystko to, co składało się na niezaprzeczalnie na Jej swoisty urok, który tak bardzo imponował Grzegorzowi. Wychodziłem od Pani Ireny ledwie zdążając na ostatni autobus.
Nie ustawały też nasze rozmowy przez telefon. Pani Irena natychmiast informowała mnie, że właśnie zadzwonił do Niej Grzegorz z Londynu, że dostała list od Wandy Wiłkomirskiej, że jutro idzie z Ronowiczem na koncert… I nagle: „Mam przykrą wiadomość. Zostałam obrabowana. Związali mnie – nic nie mogłam zrobić.”
Skamieniałem. Jak to możliwe, żeby starszą osobę skrępować sznurem, narzucić kocami…
„Zabrali mi najcenniejsze obrazy, biżuterię, porcelanę, srebrne świeczniki, dużo drobiazgów – trochę dolarów, ale czuję się dobrze. Gdyby pan dzwonił do Grzegorza, to proszę mu na razie nic nie mówić, żeby się o mnie nie martwił. Chyba nic mi nie zrobili, tylko mam straszne znaki na rękach od sznura. Była milicja, wszystko zbadali. Zrobią portret pamięciowy tego rabusia…”
Przerażające okrucieństwo – pomyślałem . Po drodze kupiłem deserowe wino, ciasteczka i chałwę. Pani Irena otworzyła mi jak zawsze pogodna. Wzruszyło mnie to.
Pani Profesor, proszę machnąć ręką na straty, na ten bandycki występek. Usiądźmy – otworzę wino, opowie mi Pani całe zajście. Trzeba to odreagować, zapomnieć, żyć normalnie.
Opowiadała jak film kryminalny, który dopiero co obejrzała w telewizji, nie jak realne zdarzenie. Trudno było uwierzyć, że wszystko rozegrało się naprawdę, tu, w Jej mieszkaniu, choć jeszcze fakt ten potwierdzało wiele śladów.
Zdawałem sobie jednak sprawę, że Jej organizm z zaburzeniami krążenia, musiał to silnie odczuć. Potwornie ściśnięta sznurem w przegubie prawa ręka, silnie przywiązana do lewej, dwukrotnie przeciągnięty sznur między palcami i ponownie zakręcony na obu nadgarstkach. Nogi skrępowane powyżej kolan… To przecież szok dla organizmu w tym wieku.
Po napadzie bardzo Jej brakowało mojej żony, która akurat w tym czasie przebywała za granicą. Wywierała ona dobry wpływ na Panią Profesor, poprawiała Jej samopoczucie. Miała bowiem zawsze gotową odpowiedź na zgłaszane przez p. Irenę dolegliwości. Toteż przeważnie znikały one po rozmowie. Gdyby było inaczej, to następnego dnia można było przecież przeprowadzić wszelkie badania i zasięgnąć opinii specjalistów. Tylko więc do niej skarżyła się, tylko jej wierzyła, tylko jej słuchała w sprawach zdrowia.
„Niech pan spojrzy – mam spuchnięty palec… ale pani Urszula powiedziała, że to nic, że musiało mnie coś ugryźć.”
Dzwoniąc do Londynu napomknąłem żonie, że Pani Profesor nie może się jej doczekać. Na szczęście pozostało już tylko kilka dni do powrotu – i wtedy widziałem, że było Jej dobrze. Chłonęła ciepło i energię, z zainteresowaniem słuchała żywych opowieści mojej żony, które mnie drażniły – wydawały się banalne, pełne zbędnych treści – ale Pani Irena chciała słuchać… może bardziej jej głosu , a niżeli tego, co mówiła.
W stosunku do mojej żony była całkowicie bezkrytyczna. Do dziś mnie to zadziwia. Niech bym spróbował powiedzieć coś nie tak… Nawet zażartować na jej temat nie pozwoliła. Ciągle ją chwaliła i wyróżniała , nawet przy innych. Na przykład, na imieninach p. Heleny Stolarskiej tradycyjnie urządzonych w SPAM-ie – z ogromnymi tortami – powiedziała: „ Niech pani usiądzie naprzeciw mnie, żebym mogła patrzeć na panią. Tak pięknie pani wygląda – i klipsy doskonale dobrane do urody…”
Powiedziałem wtedy, że Jej pochwały na temat mojej żony są wielkim komplementem dla mnie i tak to właśnie odbieram.
Ja pana zamorduję – było jej odpowiedzią.
Kiedyś już tak powiedziała do mnie. Na swoich ostatnich imieninach. Przyszli spóźnieni goście, a po chwili Pani Irena wniosła wspaniały tort.
O! Tort dla specjalnych gości – powiedziałem- oczekiwał na pojawienie się pp. Konopków…
To oni właśnie przyszli. A przecież wiedziałem doskonale, że tort jest prezentem serdecznym z poświęceniem wykonanym przez p. Konopkową na miarę tortów p. Stolarskiej. Wówczas to usłyszałem: „Ja pana zamorduję”.
Żeby groźba stałą się bardziej uzasadniona, natychmiast otworzyłem francuski szampan, który nie wiadomo dlaczego stał dotąd nietknięty na barku.
Tak beztrosko i przyjemnie obchodziliśmy Jej imieniny., które teraz wydają się odległym wspomnieniem. Wspominam to bezradne „Ja pana zamorduję”, żeby podkreślić, że coraz bardziej lubiliśmy się.
Kiedy nareszcie moja żona wróciła, tego samego popołudnia byliśmy już u p. Ireny – to oczywiste. Nawet Grzegorz zadzwoniła Londynu wprost do Profesorki, żeby zapytać jak mama doleciała do Warszawy.
Grzegorz dzwoni, proszę pani – wykrzyknęła.
Długo, bardzo długo rozmawiali. Tyle życzliwości przekazała mu i tyle jeszcze wskazówek pedagogicznych – żeby pamiętał-
Ostatnich. Była to rozmowa w radosnym nastroju, jakiś specjalna, z uśmiechem, pełna bardzo osobistej serdeczności – Jej ostatnia rozmowa z Grzegorzem.
Następnego dnia żona przeczytała list, który do Niej napisał.
Krótki- powiedziała Pani Profesor – ale pełen treści. Powiedziała to poważnie. Rzeczywiście był to list pięknie napisany i jakiś smutny. Wszystkich nas wzruszył. Ciszę przerwały prezenty dopiero teraz przyniesione i rozpakowane. Dużo drobiazgów. Największą radość sprawiły Pani Irenie szminka, siatka do włosów i „odmładzający” płyn do kąpieli. Szminka została natychmiast wypróbowana i zaakceptowana, siatka zaraz założona – Pani Profesor poprzedniego dnia była u fryzjera, żeby elegancko wyglądać podczas naszej wizyty – a odmładzający płyn wzbudził wiele humoru.
Każdego dnia po kąpieli pół roku młodsza – proszę pani mówiła do mojej żony – to on źle obliczył, bo w grudniu, kiedy wróci, będę już niemowlęciem – orzekła Pani Irena.
O, nie p. Profesor – powiedziała moja żona – Grzegorz na pewno zjawi się tu wcześniej na Pani urodziny we wrześniu, czyli we właściwym czasie.
To nie wiadomo, czy wtedy jeszcze wróci do Londynu na te ostatnie dwa miesiące –żartowała Profesorka.
Ale zapomniała Pani, że on przecież zaprosił Panią do Anglii – dodałem.
Niestety – odrzekła – jestem już za stara na takie podróże.
Pani Profesor! Pod koniec września będzie Pani dzięki temu płynowi, w jego wieku – proszę więc systematycznie używać tego eliksiru.
Może komuś nie podoba się to co piszę cóż? Tak było. Pani Irena chętnie podejmowała tego rodzaju zabawę. Do ostatniego dnia żyła normalnie, z humorem, bez sztuczności, pogodnie i czynnie.
Jeden dzień tylko miała gorszy – kiedy zadzwoniła do mnie, że Sylwia ma próbę przed dyplomem, żebym przyszedł posłuchać sonaty Brahmsa. Po drodze do szkoły na Miodową powiedziała: „Przeżyłam tej nocy jakby ostatnią godzinę swojego życia. Serce zatrzymało mi się i nie mogłam złapać tchu. O było straszne.”
Powiedziałem – w takiej chwili proszę spróbować odkaszlnąć, dać impuls organizmowi. Słyszałem, że słynny pastor Lither King ocalał podczas ciosu nożem-kichnął. Na moment dało to wielką siłę organizmowi. Cóż mogłem radzić. Co powiedzieć. Szliśmy w milczeniu. Było jeszcze dużo czasu, ale nie był to normalny spacer. Ponad pół godziny przesiedzieliśmy na ławce. Byłą zmęczona.
„Widzi Pan? Jeszcze są ślady po tych sznurach.”
Rzeczywiście. Sine wgłębienia na jej rękach nie zniknęły. Dziwny znak.
Dopiero po próbie ożywiła się. Rozmawialiśmy długo na temat sonaty Brahmsa, a w domu wróciliśmy do lektury. Zanim zaczęliśmy czytać, zagrałem – nie wiem dlaczego - Ave Maria w opracowaniu Lista. Z początku słuchała z zainteresowaniem. Nawet powiedziała: „Ładnie i sprytnie to zrobił”. Po chwili westchnęła – o mutter hore Kindes Flehen. Niech pan tego nie gra. Proszę zagrać coś innego.
Wymieniliśmy kilka zdań na temat lisztowskich opracowań pieśni Schuberta. Zagrałem fragment z Króla Olch. Niech Pan gra do końca – poprosiła, Grałam to. Transkrypcja skrzypcowa jest wyraźnie wzorowana na tym opracowaniu.
Popisałem się przed Panią. Ireną – udało się.
Powiedziała – Brawo! Trochę za dużo pedału.
Wszystkich grających traktowała jak uczniów. Zauważyłem to już w Łańcucie. Ale ani Monighetti Bron czy Krysa nie mieli o to pretensji.
Było to moje drugie granie w domu Pani Ireny. Pierwsze miało miejsce dwa tygodnie wcześniej.
W trakcie któregoś naszego czytania przyszła p. Haneczka, bratanica Profesorki. Miały omówić coś ważnego. Wyszły do kuchni. Rozmowa przeciągała się. Usiadłem wtedy do fortepianu i sotto voce zacząłem grać sonatę b-moll Chopina. Opuściwszy repetycję rozegrałem się na dobre. Basy zabrzmiały imponująco. Kiedy zbliżałem się do końca pierwszej części – weszła Pani Irena . Przerwałem.
Powiedziała wtedy –Czuję, że lubi pan tę sonatę. Ja też – bardzo. Jest to, jak mówią, memento mori – dodała.
To prawda – potwierdziłem.
Wróciliśmy do lektury. Doczytaliśmy prawie do końca, do rozdziału o uczniach Wermińskiej.
Trzeci raz grałem na Bechsteinie PaniIreny w chwilę po Jej śmierci.
Jako muzyk wybaczy mi. A może ten mój odruch spodobał się p. Profesor.
Żona z bratanicą były w kuchni. Reanimacja odbywała się jeszcze w sypialni. Ja trwałem w bezruchu w pokoju muzycznym… Wtem wszedł zmęczony, smutny lekarz. Powiedział do mnie: „Nie żyje. Już nic się nie da zrobić. Wypiszę panu orzeczenie dla uzyskania aktu zgonu.”
Wtedy zagrałem pani Irenie Marsza Żałobnego – od środkowej części. Było to nasze ostateczne pożegnanie, przy palącej się gromnicy. Z ostatnim dźwiękiem wybrzmiała też ostatnia myśl o Pani Irenie – Jej głos w słuchawce telefonu: „Byłam w SPAM-ie, mamy kłopoty w Kole Seniorów, chciałabym z panem porozmawiać, ale dziś nie będę mogła… idę na koncert do Teatru Wielkiego – grają młodzi stypendyści…”
Kto mógł przypuszczać. Kto mógł przewidzieć, że był to Jej ostatni dzień życia.
Nazajutrz rano zadzwonił telefon. Kto może dzwonić tak wcześnie?
Odebrała Urszula.
Przerażona p. Hanulka, niedobrze, ach, jak niedobrze - i odłożyła słuchawkę. Teraz już nie odbiera telefonu. Dzwonię , bo nie wiem, czy będę mogła otworzyć drzwi… jeżeli zamknęła się od wewnątrz…
Niech pani idzie do niej 0 słyszę głos mojej żony – zaraz wzywam pogotowie.
Zacząłem ubierać się.
Dubiska umiera. Dzwonię po Pogotowie. – mówiła moja żona nakręcając numer.
Dlaczego zaraz umiera – myślałem.
Urszula wykręciła jeszcze 314933 . Na próżno.
Jedziemy! Szybko.
Gdy w niespełna dwadzieścia minut dojechaliśmy na Starą – Pogotowie już było. Przyjechali natychmiast. Szczęście, że p. Haneczka mieszka tak blisko. Zdążyła przyjść. Było wpół do szóstej. Piękny słoneczny poranek jeszcze pachnący chłodem nocy. 1 czerwca 1989 rok. Dzień Dziecka.
Jak można umierać w taki piękny dzień – powiedziała drżącym głosem bratanica.
Tak umarła. A miała tyle planów…
Z ostatnią posługą zdążyła na czas nieoceniona p. Zosia.
Zadzwoniłem natychmiast do Grzegorza. W Anglii jeszcze nie było szóstej. Kiedy powiedziałem mu o śmierci Profesorki zapadła cisza. Potem usłyszałem jego zmieniony, jakby zachrypnięty głos: „Tata! To ja przyjadę…”
Wiedziałem, że tak uczyni.
Kiedyś Pani Irena powiedziała, wprawdzie żartem – bo nigdy nie mówiła o śmierci, ani o sprawach z tym związanych, jak to często czynią staruszkowie – „Grzegorz mi zagra Ave Maria, a Stefan będzie służył do Mszy.”
I tak było.
Kiedy po południu tego samego dnia, po przylocie Grzegorza pojechaliśmy na Starą. Profesorki już nie było w mieszkaniu. To dobrze.
Została przewieziona do kostnicy.
Grzegorz usiadł w Jej fotelu – zamyślił się. Zostawiliśmy go samego w pokoju muzycznym.
Mijały minuty. Nie czuliśmy już potrzeby przebywania tu bez Niej.
Wszystko się jakby zmieniło, skończyło. Już po wszystkim, którzy Ją znali.
Nieocenioną pomoc w tych trudnych chwilach nieśli Jej przyjaciele seniorzy Kołą SPAM. Prezes Tadeusz Strugała i dyr. Biura p. Hania Żera.
Wspaniałą postawę zaprezentował ksiądz Wiesław Kądziela, który też osobiście odprawił w kościele oo. Karmelitów Mszę Św, za duszę Ś.P. Pani Ireny.
Grzegorz, odlatując do Anglii dał mi kartkę, na której wcześniej napisał:
Umarła Irena Dubiska
Zgasła
Żałobny rytm ciszy
Odmierzają stare zegary
Jej towarzysze
One dają odpowiedź
Na wszystkie pytania
Gdy biją ostatnią godzinę
Samotność
Fine Fine.
Na zakończenie muszę dodać, że prof. Irena Dubiska wybrała Grzegorza na swojego następcę i kontynuatora Jej szkoły. Decyzję taką podjęła jeszcze w ubiegłym roku.
Pierwsze oznaki takiego przekonania pojawiły się u Niej gdy Grzegorz zaczął w pełni swobodnie grać bez szyny i – oczywiście – bez podtrzymywania skrzypiec barkiem. Wypracował to podczas prawie rocznej przerwy w nauce związanej z zawałem, jakiemu uległa wówczas Pani .Profesor.
Długo jednak czekała z zaakceptowaniem tego sposobu gry. Nie mogła uwierzyć. Bo rzeczywiście jest to niewiarygodne. Wreszcie uznała ten fakt za swoje osiągnięcie.
Zawsze coś miałam przeciwko szynie i tym odciskom na szyi skrzypków – mówiła – i skrzypce lepiej brzmią, wiele niuansów brzmieniowych.
Sprawę rozstrzygnął po prostu Jej idealny słuch oraz znane Jej próby odrzucenia szyny czynione uparcie przez Menuhina.
Później, m.in. dzięki opinii Pani Profesor, Grzegorz uzyskał stypendium Witolda Lutosławskiego i wyjechał do Londynu .Gdy po pół roku wrócił z opanowanymi koncertami Czajkowskiego i Brahmsa, Pani Irena powiedziała: „ No, nie cofnął się – bardzo mnie to cieszy”
Była to surowa ocena ogromnych postępów Grzegorza.
Natychmiast zaczęła z nim pracować nad tymi koncertami, nie szczędząc uwag, które Grzegorz z łatwością realizował. Wtedy też najbardziej intensywnie pomagał Pani Profesor w pracach wydawniczych.
Uzyskane po raz drugi stypendium Witolda Lutosławskiego przesądziło o sprawie. Pani prof. Dubiska zdecydowała. Oświadczyła Grzegorzowi, nam i swojej bratanicy, iż życzy sobie, aby po jej śmierci Grzegorz zamieszkał w jej mieszkaniu i przejął w całości jej pracownię muzyczną wraz z instrumentami, biblioteką, meblami i wszystkimi jej pamiątkami, jako następca i kontynuator jej szkoły gry skrzypcowej. Natychmiast też przystąpiła do realizacji swojej woli.
Po kilku dniach w Teatrze Wielkim podczas przerwy Walkirii powiedziała: „Przepraszam, muszę podejść do ministra Krawczuka, poproszę go o spotkanie ze mną. Wybieram się do niego”
Było to spotkanie właśnie w tej sprawie. Uzyskała oficjalne [poparcie ministra dla swojej woli i decyzji. Po kilku miesiącach dalszych starań, mimo wielu utrudnień jakie w tej sprawie czyniono, otrzymała zgodę na zameldowanie u siebie Grzegorza.
Nie mogła jednak tego uczynić z powodu jego pobytu za granicą.
„Będzie tu mieszkał i będzie tu uczył”.
Wciąż żyła tą myślą i podtrzymywała ją w sobie naiwnie sądząc, że Jej wola jest tu najważniejsza i – że wszyscy powinni uznać i uszanować Jej decyzję. Zapomniała, że oprócz przyjaciół są jeszcze na świecie inni ludzie, dla których Jej nazwisko dorobek i zasługi dla kultury polskiej nic nie znaczą – że jest dla nich po prostu starym człowiekiem, który odszedł.
Warszawa, lipiec 1989 r.
Moje wspomnienia o Ignacym Janie Paderewskim
Irena Dubiska
Owszem, jest ich trochę. A są dla mnie wzruszające i bardzo osobiste. Było to w pamiętnym roku 1919, kiedy ważyły się losy naszej Ojczyzny. W końcu grudnia I. J. Paderewski przybył do Poznania. Przed hotelem „Bazar” w Poznaniu zbierały się tłumy, żeby zobaczyć sławnego mistrza. Wieczorem Paderewski ukazał się na balkonie, witany okrzykami i gorącymi oklaskami i skierował płomienne przemówienie do zebranych, przepojone głębokim patriotyzmem i umiłowaniem ojczyzny. Stałam z bratem wśród zebranych. Wszyscy z zapartym tchem słuchaliśmy Jego pięknie modulowanego głosu, umiejętnie stopniującego napięcie, które porwało gęsto stłoczonych słuchaczy, aż do spontanicznego entuzjazmu. Zarzewia Powstania Wielkopolskiego. To było moje pierwsze spotkanie z Mistrzem, wprawdzie tylko na dystans. Drugie – już bardziej osobiste nastąpiło w 1924 roku z okazji nadania Paderewskiemu tytułu doktora honoris causa przez Uniwersytet w Poznaniu. Na uroczystym koncercie w auli Uniwersytetu miałam zaszczyt wykonać Sonatę skrzypcową Mistrza. Przy fortepianie zasiadał Władysław Raczkowski. Byłam wtedy młodą skrzypaczką, czułam się więc nad wyraz szczęśliwa, zachwycona i dumna, usłyszawszy z ust kompozytora miłe i serdeczne słowa podziękowania. Na końcu Paderewski wygłosił do licznie zgromadzonej publiczności znów wspaniałe błyskotliwe przemówienie. Wielka szkoda, że nie można było wtedy upamiętnić go na płycie. Wreszcie po raz trzeci mogłam oglądać szlachetne oblicze czcigodnego Mistrza z bliska, w jego szwajcarskiej rezydencji Riond-Bosson pod Lozanną. Zostaliśmy zaproszeni, ja z moim kolegą Robertem Perutzem, na prywatne śniadanie do pięknej, romantycznie położonej siedziby państwa Paderewskich. Zastaliśmy tam siostrę Paderewskiego, panią Antoninę Wilkońską. Rozmowa przy stole, okraszana dowcipami i anegdotami opowiadanymi przez Mistrza, była dla mnie niezwykle zajmująca. Żal było opuszczać gościnny dom państwa Paderewskich. Nie spodziewałam się wtedy, że będzie to moje ostatnie spotkanie z naszym rodakiem, wspaniałym artystą i człowiekiem.
Fotorelacja z upamiętnienia 30 rocznicy odejścia Pani Profesor IRENY DUBISKIEJ
1 czerwca 2019 roku, Powązki, Warszawa
Na fotografiach rodzina Pani I.Dubiskiej, przedstawiciele ZG SPAM K.Janczewska-Sołomko i M.Chmurzyńska, Zastępca Dyrektora Biura Kultury Urzędu m.st. Warszawy Pani M. Naimska oraz ostatni student Pani Ireny Pan Grzegorz Pytlak z Mamą Panią Pytlak.